Kiedy recenzent dostanie paczkę z
nowymi krążkami, cieszy się jak małe dziecko. Otwierając ją - nawet,
kiedy wie, że nie ma w niej nic szczególnego - ostrzy sobie pazurki na
myśl o niespodziance, która być może go spotka. Liczy na to, bo wie, że
cuda się zdarzają.
Niestety, w paczce z płytą "Life or dessert?" cudu nie było. Byli za to dwaj panowie - Alan Nu i Linc. Panowie, którzy mieli chyba pomysł na stworzenie czegoś oryginalnego, co, z wielkim bólem przyznać muszę, udało im się. Tylko, że nie o takiej oryginalności marzyłem. Muzyka, którą serwuje nam para Amerykanów kojarzy się ze źle usmażonym i niesmacznym naleśnikiem; często takie rzeczy się zdarzają, jednak po ich zjedzeniu wolimy o nich zapomnieć. Garażowa chyba produkcja, wyjątkowo prymitywnymi środkami zrealizowana, multiinstrumentalizm. który absolutnie nic nie wnosi... Stylistycznie "Life or dessert?" stoi gdzieś pomiędzy psychodelicznym rockiem lat siedemdziesiątych a wczesnymi dokonaniami Porcupine Tree. Choć można było sporo wycisnąć z takiej muzyki, tutaj nie udało się to. Brzmienie jest kiepskie, wokalista - lub raczej wokaliści, jako, że obydwaj gentelmani śpiewają, wydając z siebie przeróżne dziwne dźwięki przypominające mowę - to nieporozumienie, ba; nawet sama okładka płyty budzi niemiłe skojarzenia od razu, gdyż artysta, który ją projektował, przeżywał chyba w chwili uniesienia twórczego delirium tremens. Od początku do końca płyta męczy. Po prostu. Nie znalazłem w niej nic, co przyciągnąć mogłoby mnie na dłużej, choć przyznam, że jedną z niewielu rzeczy, które jako tako udały się duetowi z Newark są w miarę ciekawe, instrumentalne eksperymenty. Czy jednak jest sens przekonywać się o tym na własne uszy, wątpię. Ja w każdym razie po raz wtóry nie zaamierzam. Miałem nadzieję, że wydawnictwo zyska coś po kolejnym przesłuchaniu, więc w oczekiwaniu na cud katowałem Gravity Tree przez cały wieczór. A potem zjadłem naleśnika. Trochę niedosmażonego. Do dzisiaj mnie to męczy. Gravity Tree - "Life or dessert" dostaje 2. Tak naprawdę, to i tak nie wiem, za co. 2002-08-08 |
Music > Recenzje płyt (pl) >