Symphony X jak do tej pory zazwyczaj
serwowało nam płyty co najmniej dobre ("Twilight in Olympus") lub
wybitne - jak ostatnia "V: The new mythology suite". Po koncercie -
dwupłytowym "Live on the edge of forever" - oczekiwałem wiele. I nie
rozczarowałem się! Jest to bardzo dobry kawał progmetalu, szybkiego,
porywczego i zagranego z niesamowitym wykopem (do czego w przypadku X
Symfonii zdążyliśmy się już przyzwyczaić :) Russel Allen, jak zwykle, w
świetnej formie, śpiewający swoim potężnym głosem w sposób, że się tak
wyrażę, najmilszy uszom, czyli czysty i drapieżny. Nieco - wg.
niektórych ;) - przygłuszony, przytłumiony genialny gitarzysta Michael
Romeo. Przytłumiony jednak nie na tyle, by nie połechtać mile
skołatanego ucha smacznymi solówkami, takimi jak ta w "On the breath of
Poseidon". Całkiem udana praca reszty fachmanów, dokładających do
ogólnego brzmienia zespołu tak wiele... Jednym słowem: bardzo dobre.
Dwupłytową ucztę otwierają pokrzykiwania fanów: "Symphony! Symphony!"... Swoją drogą, zadziwia genialny kontakt z publicznością, jaki nawiązują muzycy. W czasie odsłuchu widziałem prawie tłumy zarośniętych progmetali wbijające się na scenę i śpiewające razem z Russelem, zachęcającym ich do czynu tekstami w stylu "Come on, people!". Po króciutkim, ale wprowadzającej tak charakterystyczną atmosferę Preludium uszom naszym dane jest szaleństwo muzyczne w postaci całej prawie "Piątki" zagranej na żywo! Przyznam, że ta płyta zawsze była dla mnie szczególną, emanującą niezwykłą energią, a w wersji live nie brakuje jej nic z cudowności, jaką "nasiąkła" w studiu. Allen po raz wtóry osiąga wyżyny wokalne, o osiągnięciu których wielu współczesnych wokalistów może jedynie pomarzyć. Pierwszy cd jest tak dobry, że prawie nie zauważyłem, kiedy się skończył - nadeszła pora na krążek drugi, a na nim "mieszankę firmową" sporządzoną z utworów z "Twilight in Olympus" i "The divine wings of tragedy". Choć może nieco mniej porywające, wykonanie ich wciąż bezdyskusyjnie określić należy jako perfekcyjne. Zwłaszcza kończący zestaw, prawie dwudziestominutowy "The divine wings of tragedy". Ar-cy-dzie-ło. Russel Allen wielki jest, Michael Romeo takoż. W zestawie z resztą muzyków tworzą mieszankę wybuchową, którą zobaczyć na koncercie - jak stwierdzam teraz, po upewnieniu się w tym - zobaczyć chciałbym bardzo. Lekkość, z jaką grają Panowie jest prawie namacalna, słychać, że bawi ich to co robią i że grają tak świetną muzykę, bo taka po prostu wychodzi z ich wnętrza. Nic wymuszonego, po prostu czysta, perfekcyjna i pozbawiona uchybień praca kogoś więcej, niźli tylko zwykłych rzemieślników. Zdecydowanie polecam zestaw "Live at the edge of forever". Jak się okazuje, wciąż jeszcze można grać dobrą, szlachetną i solidną muzykę. Taką, za którą nie będzie szkoda sporo zapłacić. Przyczepić się można jedynie do lekko niedopieszczonego nagłośnienia Allena i instrumentów, które zdają się czasem brzmieć trochę zbyt cicho - ale to detal, gdyż całokształt z pewnością zasługuje na wysoką ocenę. 2001-12-12 |
Music > Recenzje płyt (pl) >